Fotografia, przygoda życia
Ostatnio zastanawiałam się, ile to już lat jest mi po drodze z fotografią. Kiedy tak naprawdę zaczęła się fotograficzna fascynacja. Jaki aparat używałam na danym etapie mojej fotograficznej przygody. No i trochę się tego uzbierało.
Fotografia jest obecna w moim życiu, odkąd pamiętam. Na początku za sprawą mojego taty, który fotografował amatorsko. Mam sporo zdjęć z wczesnego dzieciństwa. Piękne, klimatyczne, czarno-białe kadry. Zachwycające tonalnością.
Pamiętam ciemnię fotograficzną w łazience i zdjęcia suszące się na sznurku w pokoju. Czasem towarzyszyłam tacie w wywoływaniu zdjęć. Parzyłam, jak rozstawia te wszystkie dziwne sprzęty, przygotowuje czerwone, prostokątne pojemniki z „wodą”, coś wyświetla, w końcu jak zanurza biały papier w jednej, a potem drugiej kąpieli i nagle zaczynają zarysowywać się plamy w różnych odcieniach szarości, a potem pojawia się cały obraz niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Do dziś pamiętam tę nutkę ekscytacji na widok wyłaniającego się czarno-białego obrazu wykreowanej rzeczywistości.
Niestety, tata wkrótce porzucił swoje fotograficzne hobby. Sprzęt leżał nieużywany, zamknięty w szafie PRL-owskiej meblościanki.
Tak, wchodziłam do pokoju, do którego nie wolno było mi wchodzić.
Tak, ruszałam sprzęt fotograficzny, którego nie wolno mi było mi ruszać.
Ja, ta grzeczna Ania.
Ale to było takie magiczne doznanie, oglądać świat przez wizjer radzieckiego Zenita! Naciskać spust i słyszeć ten wspaniały dźwięk zamykającej się migawki, choć w środku nie było filmu. Mierzyć światło starym, radzieckim światłomierzem, ustawiając różne wartości ASA / DIN. Patrzeć, jak wskazówka światłomierza skacze, pokazując różne wartości i zastanawiać się, dlaczego.
Pierwszy własny aparat
Potem długo, długo nie było nic.
Aż gdzieś na początku liceum pojawiły się w Polsce pierwsze małpki na film. Do spółki z bratem kupiliśmy takiego plastikowego Kodaka. Można go było tylko włączać i wyłączać, włączyć lampę i zrobić zdjęcie. Żadnej możliwości ustawienia czegokolwiek. Ale jakże byliśmy szczęśliwi!
Potem była Minolta. Także na film, ale już miała możliwości ustawienia przysłony czy czasu naświetlania.
Nie wywoływałam filmów i zdjęć sama, oddawałam je do labu.
Kolejny etap to rok 2003 i pierwszy aparat cyfrowy, Canon PowerShot S45. Stosunkowo mały, stosunkowo ciężki, bo w metalowej obudowie. Miał programy tematyczne do wyboru oraz tryby półautomatyczne. Oczywiście miał także program manualny, ale w tym okresie nawet nie spoglądałam w jego kierunku.
Teraz dopiero zaczęła się zabawa! Można było do woli eksperymentować, a efekty od razu były widoczne na malutkim ekranie. Jednym słowem, przełom.
Kompakt jednak utopił się na wakacjach, zalany falą, która niespodziewanie wtargnęła na pokład motorówki. Co najbardziej denerwujące, tydzień wcześniej mąż kupił mi do niego szczelną obudowę do zdjęć podwodnych, ale nie zdążyliśmy jej użyć…
Jaki aparat mam dzisiaj
Ponieważ życie nie lubi próżni, zaczęła się wówczas dla mnie era lustrzanek.
Moja pierwsza lustrzanka to amatorski Canon 350d. Wybór Canona był niejako konsekwencją wcześniejszego posiadania PowerShota. Znałam firmę, odpowiadała mi jakość ich produktów, ergonomia aparatów i plastyka Canonowskich matryc.
Potem był półprofesjonalny Canon 40d i w końcu pełna klatka Canon 5D Mark III, którą fotografuję do dziś. I znów, była to konsekwencja stania się w międzyczasie posiadaczem kilku obiektywów w systemie Canon.
Na tym chyba poprzestanę, jeśli chodzi o lustrzanki. Ostatnio więcej zdjęć robię małym bezlusterkowcem Olympus E-PL7 z wymiennymi obiektywami. Choć mój stosunkowo już stary model jeszcze nie dorównuje jakością amatorskim lustrzankom, to jednak bezlusterkowce oraz aparaty w telefonach są przyszłością fotografii. Z uwagą przyglądam się bezlusterkowcom FujiFilm, to pewnie będzie mój kolejny zakup.
Jak widzicie, przechodziłam etap fascynacji sprzętem i myślałam, że lepszy aparat to lepsze zdjęcia. Dziś już tak nie myślę 🙂 Oczywiście widzę różnicę w jakości technicznej pomiędzy zdjęciem z pełnej klatki, a zdjęciem z telefonu. Ale w fotografii to nie o taką jakość chodzi.
Dziś sądzę, że jeśli nie robisz zdjęć dla klientów, tylko dla siebie, czy na bloga, to nie musisz mieć dużej i ciężkiej lustrzanki. Wystarczający będzie mały i lekki aparat, który wszędzie można ze sobą zabrać.